1 Widok

Czarnogóra 2015

Czarnogóra to maleńki kraj o powierzchni ponad połowę mniejszej od powierzchni województwa mazowieckiego. Jednak Czarnogóra to taki turystyczny koncentrat pozwalający w ramach tak małego obszaru podziwiać wiele niezwykłych i odmiennych atrakcji.

Mamy tutaj długą linię brzegową Morza Adriatyckiego, usianą ciekawymi miejscami nurkowymi (głównie raj dla skało/grotofilów, wrakomaniaków i raczej chłodnolubnych nurków – woda ma tu przeważnie około dwudziestu stopni). Mamy niesamowite pasma gór, które pokrywają praktycznie cały obszar Czarnogóry.

Oprócz tego znajduje się tu przeogromne Jezioro Szkoderskie, największe na Półwyspie Bałkańskim. Mamy tu nadmorskie miasta średniowieczne, różne strefy klimatyczne i najsłabiej rozwiniętą sieć dróg między miastami! Czegóż chcieć więcej? Po przekroczeniu granicy Czarnogóry nie odczułem specjalnie jakiegoś dreszczyku emocji związanego z odkrywaniem nowego miejsca. Widoki były bardzo znajome, a czasem przygnębiające. Nieciekawa architektura, słabiutkie drogi, brudno, ten sam problem z wszędobylskimi reklamami wszelakiego formatu. Wszystko to, co znamy z Polski (może nawet kilka lat wstecz), tylko z podmienionymi krajobrazami. To tak jakby nasze miasta i miasteczka przenieść nad wybrzeże włoskie, na przykład do Ligurii. Piękne góry wpadające w morze, drogi zwisające kilka dziesiątek metrów od wody rozbijającej się o wysokie mury skał. Miasteczka na drodze z granicy do Budvy nie rozpalały specjalnie mojej wyobraźni, niemniej jednak ja czekałem na nurkowania. Dotarliśmy do Budvy, ta tym bardziej nie rozpieściła mnie swoim „urokiem” nadmorskiego masowego kurortu drugiej kategorii. Kwatery okazały się jednak zacne, blisko bazy nurkowej, której pracownicy okazali się być nad wyraz serdeczni i chętni do wszelakiej pomocy. Sprzęt nasz trafił pod opiekę pracowników bazy, auto odstawiliśmy – na szczęście – na jakiś sensowny parking przy bazie, bo w centrum miasta, przy naszych kwaterach miejsc do parkowania praktycznie brak, albo w takich miejscach, że człowiek boi się, że następnego dnia znajdzie auto już w totalnie innym kształcie.

Pierwszy wieczór oznaczał dla nas głównie regenerację sił. Następnego dnia mogliśmy brać się za nurkowania. Na początek spokojnie, rozgrzewkowo, naprzeciwko bazy. W zatoce znajduje się niewielka wyspa St. Nikola, przy której znajduje się niewielka rafa. Głębokości do około dwudziestu metrów, doskonałe miejsce na roznurkowanie. Do tego jakieś dwie jamki do przepłynięcia. Proszę bardzo! Dopływamy na miejsce, niestety jest wysoka fala, musimy przestawić łódkę i spróbować w nieco innym miejscu przy wyspie. Wskakujemy do wody, widoczność – rozumiemy, że z powodu warunków powierzchniowych – jest przyzwoita jak na polskie standardy, ale średnia, jak na te regiony. Woda ma około dwudziestu stopni, życie raczej ubogie, a głównym ozdobnikiem dla majestatycznych, pięknie wodą rzeźbionych skał jest wszędobylska trawa, a zaliczone jamki to półminutowe przeżycie w postaci przepłynięcia przez krótki wąski tunel w skale. Po dwóch nurkowaniach w tym miejscu wracaliśmy częściowo zadowoleni ale spodziewaliśmy się, że w lepszy dzień zanurkujemy od właściwej strony i będziemy mogli podziwiać ową lokalną rafę. Po powrocie do bazy ustaliliśmy pobieżnie plan na kolejny dzień i ruszyliśmy zwiedzać lądową Czarnogórę.

Kolejnego dnia miejsce zwane Platamuni, znowu powulkaniczne formacje skalne, tym razem większe głębokości i lepsza wizura. Niestety, trafiliśmy w silny prąd. Zanim wszyscy znaleźli się w wodzie, część z nas już się zanurzyła. W pewnej chwili zrobiło się nerwowo, pod wodą udało mi się szybko znaleźć Błażeja, potem razem trafiliśmy na Łukasza. Łukasz najwyraźniej postawił sobie za punkt honoru nam uciec i pomimo sygnału akustycznego z kaczora płynął pełną parą prosto w jednym kierunku. Ledwo go dorwałem, obiecawszy sobie na górze zrobić mu na ten temat odpowiedni wykład. Niestety reszta grupy najwyraźniej udała się na nura, co stwierdziliśmy po wynurzeniu. Byliśmy w sporym oddaleniu od łodzi, zdecydowaliśmy się zanurzyć i przy skałach powrócić na pokład naszego transportu do domu. Po drodze przyglądamy się pionowym ścianom skalnym z niekłamanym podziwem. Mi udaje się znaleźć całkiem zacny bosak. Postanawiam wrócić z nim na łódź. W końcu jakieś trofeum z nurkowania. Odnajdujemy resztę grupy odbywającą spokojną i leniwą podróż powrotną. Wynurzamy się, ofiarowujemy zdobyczny bosak załodze łodzi i przenosimy się w inne miejsce. Kolejne skałki i jaskinki. Powoli zaczynam mieć tego wyżej uszu i marzy mi się okrutnie wrak. Tego dnia po nurkowaniach uznaliśmy, że przede wszystkim chcemy dobrze zjeść i wypocząć po męczącym nurkowaniu, a za część krajoznawczą posłuży nam wycieczka do punktu widokowego na wyspę St. Stefan. Maleńka wyspa leży kilkadziesiąt metrów od lądu. Połączona ze stałym lądem niewielkim mostem, wyspa jest całkowicie zabudowana kamienicami i domami. Na wyspę żadne samochody nie wjeżdżają. Wszystko zostaje na parkingu na brzegu stałego lądu. Podobno cała wyspa składa się z domów i mieszkań do wynajęcia, nie mieszka na niej żaden stały rezydent. Widok przepiękny, ale żadnemu z nas nie marzy się łażenie pomiędzy budynkami. Wystarczy nam imponujący widok z wysokości, do tego jeszcze można dokładnie obejrzeć długą linię brzegową całej naszej zatoki. Nasyceni pięknym widokiem skalnego wybrzeża tej części Czarnogóry udajemy się do Tivatu na porządny posiłek.

Jedyny dostępny w okolicy wrak Oreste był dla nas póki co nieosiągalny – nasi opiekunowie znali jego położenie w przybliżeniu, nie było na nim żadnej bojki, ani opustówki. Lokalizatora GPS na łodzi nie było. Przepłynęliśmy więc znowu przez głębokie skały, gdzie mogłem Łukaszowi zaliczyć głębokie nurkowanie AOWD, a potem przemieściliśmy się na rafę przy St. Nikola. Morze było spokojne, mogliśmy wreszcie zanurkować w mitycznym owym miejscu, zwanym „rafą”. Dość powiedzieć, że miejsce pewnie w sprzyjających warunkach prezentuje się ładnie i ciekawie, choć użycie wobec niego określenia „rafa” jest według mnie nadużyciem. Kolejnego dnia udało się nam namierzyć wrak Oreste. Najpierw ustalenie pozycji za pomocą odbiornika GPS (tym razem się znalazł), potem długie i mozolne próby zaczepienia kotwicy o wrak, w końcu stoimy. Wrak włoskiego transportowca z 1942 roku spoczywa na głębokości trzydziestu dwóch metrów. Statek wpłynął na minę, która go dosłownie rozerwała – w czym pomógł przewożony ładunek, który uległ powtórnej eksplozji. Szczątki statku nie są jednak specjalnie rozproszone, dość łatwo też zidentyfikować, co jest czym. Dla mnie to niesamowite przeżycie – pierwszy poważny wrak. W końcu. Żadne tam płytkie, bliskie i wyślizgane przez tłumy, albo sztuczne wraki. Po prostu statek ze swoją historią, który tutaj zakończył swój żywot w sposób szybki i brutalny. Kotwica więc zaczepiona o wrak, ustalony plan nurkowy. Decyzja zapada, że dzielimy się na dwa niezależne zespoły – jeden wchodzi po drugim w odstępie pięciu minut, by nie robić tłoku na linie opustowej. Jest odczuwalny prąd, schodzimy i wchodzimy więc po linie. Ja prowadzę pierwszy zespół. Czuję mocno bijące serducho jak wskakuję do wody, ale mam w głowie ustawiony aparat kontroli na najwyższy poziom ogarnięcia – to ma być fajne, udane i bezpieczne nurkowanie. Na dole długo siedzieć nie możemy, trza więc szybko spaść na dół. Wykorzystać każdą minutę na zwiedzanie, zlokalizować kotwicę i bez zwłoki rozpocząć wynurzanie, zanim wybije ostatnia minuta czasu bezdekompresyjnego. Zanurzamy się. Pod nami nieprzenikniony błękit. Statku nie widać. Schodzimy dwadzieścia metrów niżej, jasno jest, światła nam specjalnie nie potrzeba, jednak wraku nie widać. Zaczyna mi się palić kontrolka – czy źle wylądowaliśmy i kotwica zaczepiła o coś przypadkowego, a wraku na tej pozycji nie znajdziemy? Szukać go na ślepo wokół kotwicy, gdzie przejrzystość można ocenić na jakieś dziesięć, piętnaście metrów? Nie marzy mi się to. Opadam niżej. Uff. Jednak są jakieś szczątki. Chyba wylądowaliśmy blisko jakiegoś masztu. Płaskie blachy poszycia utwierdzają mnie w przekonaniu, że wrak jednak tu jest. Sprawdzam kompas, planuję w głowię trasę i powrót w to miejsce. Odpływając od kotwicy, odwracam się by znaleźć punkty charakterystyczne, bym wiedział, że to właśnie tu mam szukać kotwicy. Wizura jest przyzwoita, ale nie powala. Latarki służą tylko doświetlaniu, jest widno, ale dalej jest to jakieś dziesięć, może piętnaście metrów za którymi już ściana pływających drobinek rozmywa obraz. Opływamy wrak z lewej strony. Zaglądamy w różne ciemne zakamarki. Ogólnie widać, że to statek, ale eksplozja, która go tak rozniosła, musiała być potężna. Na dno dotarł już tylko zbiór szczątków, pływy dokończyły dzieła zniszczenia. Smutny to widok, ale zapadający w pamięć. Dla mnie o tyle to ważne doświadczenie, że to pierwsze. Utwierdzam się w przekonaniu, że wraki to jest to, co tygrysy lubią najbardziej i że tą ścieżką chcę kroczyć. Zbieram zespół do kupy, zostaje pięć minut do powrotu. Minęliśmy już drugi zespół, pomachaliśmy im. Wracamy do kotwicy. Kierunek na kompasie potwierdzony, ruszam mając nadzieję, że tym razem nawigacji nie popierdzielę – jestem w tym dobry, naprawdę dobry. Kompas mam opanowany, nawigację też, ale jestem mistrzem roztargnienia – coś nastawię, coś zanotuję w pamięci, bądź na tabliczce, a po minucie nie pamiętam, gdzie i co miałem znaleźć, jaki kierunek jest nastawiony – powrotu, czy w drugą stronę. Na szczęście rozpoznaję elementy statku, gdzie powinienem namierzyć kotwicę. Jest kotwica. Sprawdzam komputer – ostatnia minuta limitu właśnie wybiła – rozpoczynamy wynurzanie po linie. Spokojnym tempem zmniejszamy głębokość trzymając się liny. Ja na górze, tuż obok mnie Łukasz, nieco poniżej – wolniej – idzie Konrad. Cały czas sygnalizujemy sobie, że wszystko w porządku. Sprawdzam, czy Suunto tym razem dolicza mi dodatkowy przystanek. Nie. Uff. Wynurzam się do pięciu metrów, widzę, że dostaję cztery minuty przystanku. Sygnalizuję przystanek Łukaszowi, widzę, że Konrad z xDeepem ma wolniejszy harmonogram wynurzania, ale jest blisko nas. Wszystko w porządku. Nagle widzę lecącą ku nam ogromną chmurę bąbli. Myślę sobie: „ocho, reszta wróciła do liny i rozpoczyna powrót”, jednak w tym momencie czuję jak lina traci napięcie. Szybki rzut na komputer – lecimy do góry! Nie czekając ani sekundy łapię Łukasza i spadam z nim na Konrada, gdzie z powrotem łapię głębokość przystanku. Lina się uspokaja, chłopaki mają nieco powiększone źrenice od całego zamieszania, ale udaje się nam dokończyć przystanek i wynurzyć przy łodzi. Wracamy na pokład i dzielimy się naszymi historiami. W naszej grupie przeważa liczba nurków ze średnim doświadczeniem i nie posiadająca nurkowań wrakowych w swoim rejestrze. Spora ich liczba przekonała się tym nurkowaniem, że wraki nie będą ich konikiem. Trudno – nie wszystkim musi się podobać, ja miałem ogromną przyjemność i zakończyłem nurkowanie bardzo zadowolony. Konrad był zdziwiony naszym gwałtownym lądowaniem na jego głowie. Wyjaśniłem mu, że zrobiliśmy „lekką” windę w górę przy okazji ruchu liny, więc by ratować przystanek spadliśmy na niego. A kwestia nagle poluzowanej liny kotwicznej szybko się wyjaśniła. Nasz ambitny przewodnik wracając ze swoją grupą postanowił przestawić kotwicę, prawdopodobnie po to by przy podnoszeniu nie zaplątała się w szczątki statku. Zuch chłopak, tylko szkoda, że sprawił kilku ludziom niemałą adrenalinę swoim wyczynem. Cóż, nurkowanie zakończone, poważnie nakarmieni azotem robimy sobie długą przerwę na pokładzie łodzi obijając się w jakiejś cichej zatoczce. Potem spływamy niedaleko pod skały i wykonujemy płytkiego, kończącego dzień nurka. Nie pamiętam już tego, co było pod wodą, bo cały czas myślałem o wraku Oreste. Chciałbym tam wrócić. Chciałbym zobaczyć inne wraki. Fajnie, że cała linia brzegowa Czarnogóry usiana jest wrakami, kilka atrakcyjnych i dostępnych dla mnie wraków znajduje się u wejścia do zatoki kotorskiej. Niestety, kolejna poważna rozmowa z szefem bazy nurkowej uświadamia mi, że oni może i chęci mają, ale dokładnych lokalizacji nie znają, miejsc tych nie znają.

Już wiem, że Czarnogóra to był dobry pomysł, tylko mogliśmy lepiej wybrać miasteczko i bazę. Teraz postawiłbym pewnie na Herceg Novi, albo na Tivat. Kłopot polegał na tym, że jak robiliśmy wywiad przed wyjazdem to właśnie z naszą bazą z Budvy mieliśmy najlepszy kontakt. Szybko i sprawnie odpisywali na mejle, przedstawiali kompletne informacje i odpowiadali wyczerpująco na nasze pytania. Kontaktowo więc wypadali najlepiej.

Ostatni dzień naszych nurkowań to już prostsze nurkowania – jakieś zgrabne trawki, ciekawe słupy skalne i miejsca, gdzie rzeczywiście można było złapać wrażenie, że nurkujemy w Egipcie. Pogoda dopisała, ryby tym razem też. Kończyliśmy cykl nurkowań. Było fajnie, ale chyba wszystkim pozostało lekkie uczucie niedosytu.

Wyprawę zakończyliśmy przystankiem z noclegiem w Austrii, w górach i nurkowaniem w Grunersee. To było wręcz genialnym zamknięciem wyjazdu. Jeżeli ktoś z nas nie był do końca usatysfakcjonowany nurkowaniami czarnogórskimi, tym nurkowaniem puszczał wszystko w niepamięć. Poziom wody w jeziorze nie był zbyt imponujący, coś około siedmiu metrów. Mostek nie był całkowicie zalany wodą. Mimo to nurkowanie było zwyczajnie bajeczne. Jeżeli ktoś myśli, że jest to zbiornik martwy, zdziwi się – w akwenie krążą całe ławice ryb, w tym przepiękne, dorodne pstrągi. Fajne było to, że nurkowaliśmy na pożyczonych na miejscu butlach dziesięciolitrowych (okrutnie drogo wychodziło to pożyczenie). Mieli do pożyczenia tylko trzy butle, więc zaplanowaliśmy nurkowania w dwóch zespołach wymieniając się sprzętem. Zastanawialiśmy się, czy będziemy musieli ładować te butle przed zmianą zespołu (równie okrutnie droga rzecz). Okazało się, że nawet smoki pożerające powietrze z butli nie zdołały wychechłać z butli więcej jak pięćdziesiąt bar przy czterdziesto lub pięćdziesięcio minutowym nurkowaniu (więcej się nie dało siedzieć w wodzie o temperaturze sześciu stopni w naszych skafandrach i ociepleniach przygotowanych na wody adriatyckie). Tym pięknym przystankiem zakończyliśmy naszą siedmiodniową wyprawę.

Czarnogórę chętnie powtórzę za jakiś czas, mam już pomysły, gdzie będę chciał założyć bazę, mam też już całą listę potencjalnych punktów nurkowych do odwiedzenia – większość w regionie zatoki. Chętnie wybiorę się na Jezioro Szkoderskie, a wtedy też zapewne powtórzę wizytę w starym Barze. Może też odwiedzę wrak Oreste, bo gdzieś tam został kawałek mnie. W głowie mam cały czas obrazki właśnie z tego nurkowania. Coś w tym miejscu było zdecydowanie magicznego, tajemniczego i ponurego. A ja to wręcz uwielbiam.



 

Relacje